Z pozoru stary liberalny euroestabliszment pod wodzą Ursuli von der Leyen wygrał wybory do Parlamentu Europejskiego. Ale to tylko pozory. Teoretycznie stojąca za Ursulą von der Leyen w latach 2019-2024 „wielka koalicja” eurochadecji, socjaldemokratów i liberałów utrzymała swoją większość w izbie. A gdyby nawet miało im braknąć, to zawsze z pomocą przyjdą eurozieloni – jak to nie raz przecież bywało. Czyżby więc druga kadencja niemieckiej chadeczki na czele KE była przesądzona? Podobnie jak pewna jest kontynuacja jej polityki klimatycznej albo migracyjnej z poprzedniej kadencji? Otoż… nic z tych rzeczy.
Trzeba bowiem pamiętać, jak wielkie lanie euroestabliszment zebrał właśnie w dwóch największych krajach Unii Europejskiej. Czyli w Niemczech i we Francji. W tym pierwszym przypadku wszystkie partie koalicji kanclerza Scholza (SPD-Zieloni-liberałowie z FDP) znalazły się za Alternatywą dla Niemiec. To znaczy przegrali z partią, która przez ostatnie lata była otoczona za Odrą absolutnie szczelnym kordonem sanitarnym na poziomie politycznym, medialnym i opiniotwórczym. Nie było w zasadzie dnia, by w głównym nurcie niemieckiej debaty nie określano AfD jako spadkobierców nazizmu, faszyzmu, populizmu, ksenofobii, wstecznictwa, antydemokratyzmu i wszystkiego czym tylko można straszyć dzieci i dorosłych. Mimo takiej nagonki (pisząc „nagonki” nie wyrażam sympatii wobec AfD, stwierdzam tylko oczywisty fakt) Alternatywa pokonała zarówno socjaldemokratów Scholza jak i Zielonych wicekanclerza Habecka. Szok w Berlinie jest wielki. Zemściły się na niemieckiej klasie politycznej lata wypierania i wyciszania w debacie publicznej głosów innych niż afirmacja forsownej polityki klimatycznej albo otwarcia na przyjmowanie migrantów spoza Europy. Jednak straszenie prawicą już nie działa. I nie będzie działać.
We Francji ostatnia nadzieja liberalizmu, czyli prezydent Macron ma jeszcze gorzej. Zjednoczenie Narodowe Marine Le Pen pokonało jego ugrupowanie, zdobywając dwa razy więcej głosów. Przerazony prezydent postanowił natychmiast rozpisać nowe wybory. Prawdopodobnie licząc na to, że jeszcze raz uda się wskrzesić ducha „wielkiego antypopulistycznego wzmożenia”. Macron może się jednak mocno przeliczyć. I skazać do końca prezydenckiej kadencji na supertrudną kohabitację ze swoją nemezis.
Oba te zdarzenia (we Francji i w Niemczech) mają dla Europy znaczenie kapitalne. To niemiecki i francuski establiszment gwarantował bowiem Komisji Europejskiej von der Leyen bezwarunkowe wsparcie w czasie jej poprzedniej kadencji. Bez ich pomocy Niemka nie poradziłaby sobie z oporami wobec jej zielonej czy migracyjnej polityki wśród krajów członkowskich. Tylko ścisła współpraca Berlina, Paryża i Brukseli umożliwiła na przykład pacyfikację Polski PiS – będącej aż do wyborów 2023 roku tą siłą, która najmocniej sypała piach w łańcuch politycznej machiny von der Leyen. Teraz oczywiście w Warszawie rządzi już Donald Tusk, którego polityczny los zależy od poparcia Brukseli niemal w pełni. Ale na horyzoncie pojawiły się przecież nowe widma przyprawiające euroelity o spazmy. Holenderski rząd sklecony przez Geerta Wildersa zapowiada blokadę przymusowych relokacji migrantów. A od zielonej agendy von der Leyen z lat 19-24 odżegnują się już nawet jej partyjni koledzy z niemieckiej chadecji. Le Pen stale rośnie w siłę, a Meloni nie udało się Brukseli tak łatwo zagonić do kąta jak PiS-u czy wcześniej Orbana.
Nie wiadomo nawet, czy Niemce będzie dane skonsumować swój własny wyborczy sukces z czerwcowych wyborów. Trzeba bowiem mieć świadomość, że europarlament działa inaczej niż parlamenty, które znamy z europejskich stolic państw narodowych. Tu afiliacje partyjne są dużo bardziej płynne. A wielkie „rodziny” polityczne w niczym nie przypominają karnych armii, które oglądamy na co dzień w sejmie przy Wiejskiej. Dodajmy, że już w 2019 von der Leyen nie była pierwszym wyborem eurochadecji (szli w szranki z zupełnie innym kandydatem). Protegowana Angeli Merkel wyskoczyła „teczki” na szczycie Rady Europejskiej. A gdy potem jej kandydatura stanęła na forum Parlamentu, to dostała tylko 383 spośród 440 głosów deputowanych własnej koalicji. A tym razem większość będzie już mniejsza. Zaczął się…
I jeszcze jedno. Niewykluczone, że coś się ruszy także po stronie „populistów”. Idących na eurowybory w kontrze do euroestabliszmentu. W nowym europarlamencie zasiądą w dwóch dużych blokach. Jeden to grupa Europejskich Konserwatystów i Reformatorów (tu pierwsze skrzypce grają Bracia Włosi Georgii Meloni i nasz PiS). Druga to Tożsamość i Demokracja (tu siedzi Zjednoczenie Marine Le Pen i waśka Liga Północna). Osobno stanowią odpowiednio czwartą i piątą siłę w parlamencie. Ale gdyby zawarli sojusz (a pogłoski o takich przymiarkach są od pewnego czasu w powietrzu), to czyniłoby ich siłą równie mocną co europejscy socjaldemokraci. A przypomnijmy, że w europarlamencie mamy jeszcze niemal setkę posłów niezrzeszonych i niepozapisywanych do żadnych partyjnych rodzin. W sumie więc czerwiec 2024 roku nie przyniósł Europie politycznej rewolucji. Ale bez wątpienia stworzył grunt pod zupełnie inną rzeczywistość niż ta, która do teraz wydawała się bezalternatywna. Wietrzenie Europy rozpoczęte.