Mieszkańcy Głuchołazów wstrząśnięci: "Gdyby nie minął tydzień, sytuacja byłaby zupełnie inna"

Więcej ważnych informacji znajdziesz na stronie głównej Onetu — Woda była na półtora metra — pokazuje ręką na elewację swojego domu pan Bogdan. Na moment odrywam go od przerzucania łopatą błota. Dwudziestocentymetrowa warstwa zalega niemal w całym jego ogrodzie. Próbuje zrobić trochę przejścia. — Żeby chociaż do bramki było dojście, do sklepu jak wyjść — mówi. W mule przed domem leży zakopany rower i słupki murowanego płotu. — Runął wreszcie, ale i tak musieliśmy stawiać nowy — macha ręką mieszkaniec Głuchołazów. Bezsilność miasta wobec siły z żywiołu Jego dom stoi nad samą rzeką Białą. Mówi, że do wielkiej wody jest przyzwyczajony. Że mury domu wytrzymały powódź sprzed 27 lat, więc teraz też był raczej spokojny. Tylko sprzątania będzie dużo. Ma zalane piwnicę, ale — mówi — już tylko po kolana.

U mnie to jeszcze pół biedy, gorzej jest u sąsiada. Na jego dom rzeka to z 40 konarów drzew zniosła. Co można, to trzeba uprzątnąć, a resztę może wojsko przyjedzie pomóc — opowiada. Gdy mówi, słyszę w jego głosie siłę. I kłóci mi się z tym, co widzę wokół. Z bezsilnością miasta wobec siły żywiołu. Ulica, przy której stoi jego dom wygląda, jakby ktoś wylał na nią ciasto z błota, piasku i asfaltu. A do niego powrzucał, co tylko było pod ręką: konary drzew, palety, plastikowe sanki, parasolki, kontenery na śmieci.

Są też blaszane barierki, rury z betonu i odblaskowa kamizelka. To woda skradła budowlańcom, którzy w Głuchołazach stawiali nowy most. — Tygodnia może im zabrakło, żeby dokończyć robotę i nie byłoby takiego kataklizmu — opowiada pan Bogdan, który z okna domu widział, jak najpierw rzeka Biała napiera na tymczasową przeprawę i budowany obok most. A potem jak wszystko to ze sobą zabiera. Dziś to miejsce przypomina stertę gruzu i połamanych drzew, w którą nadal rzeka nadal bije z impetem.

— To jest niewiarygodne, jak tak potężną konstrukcję potrafiło w momencie zmyć — kręci głową mieszkaniec, który przyszedł pooglądać skalę zniszczeń nad wodą. Lewa strona odcięta od świata. „Mogliby nam zrzucić żywność”. Ta strona Głuchołazów, po której oboje stoimy, jest praktycznie odcięta od świata. Można się tu dostać jedynie kładką pieszo-rowerową. — Nie mamy tu żadnego sklepu, żeby zrobić zakupy. Nie ma wody do picia ani prądu w gniazdkach — wymieniają niemal jednym tchem mieszkańcy, które ustawiły się w długiej kolejce pod jedną z miejscowych podstawówek…

Kataklizm w Głuchołazach

Tragedia spowodowana powodzią uderzyła w mieszkańców Głuchołazów, którzy zmagają się teraz z niebezpiecznymi skutkami nawałnicy

PRZECZYTAJ: Tragiczna relacja po przejściu wody. Mieszkańcy Głuchołazów nie kryją rozgoryczenia. Rzeczywiście w poniedziałek w sporej części miasta nie ma prądu. Pracownik zakładu energetycznego wyjaśnia mi, że nim podłączą do zasilania budynek, muszą sprawdzić, czy nie stworzy to zagrożenia. — Gdyby ktoś właśnie sprzątał zalaną piwnicę, a my włączymy prąd — kolejna tragedia gotowa — mówi mi energetyk. Widać, że w pocie czoła pracują na ulicach także strażacy. — Zajmujemy się głównie wypompowywaniem wody z piwnic. No jest tu tragedia – przyznaje jeden z druhów, który do Głuchołazów dotarł w niedzielę z jednostki w Szczecinie.

Most solidarności

Więcej jednak niż tych głosów krytyki czy narzekania w Głuchołazach słychać słów otuchy. I prostych pytań: czego ci potrzeba? Gdy w Głuchołazach opadła wielka woda, odkrywając skalę zniszczeń, mieszkańcom najbardziej potrzebna jest woda i suchy prowiant. Z prawej na lewą stronę rzeki co parę chwil kursują mieszkańcy z torbami pełnymi zakupów. Niosą konserwy, paszteciki, mrożoną pizzę, jajka, mąkę, makarony. Wszystko, co może wytrzymać bez lodówki parę dni. — Siostra mieszka z dziećmi w centrum, zalała ich woda. Zabieram ich do siebie, to musieliśmy zakupy na dwie rodziny zrobić — mówi mężczyzna w stroju moro, którego spotykam przy kładce. Wstępu na nią broni dwóch policjantów. Musieli zorganizować ruch wahadłowy. Kładkę na drugim jej krańcu podmyła woda, trzeba iść gęsiego.

  1. U nas wody nie ma, ale nie działają sklepy, więc poszliśmy na drugą stronę po wodę i jedzenie — mówi mi kolejna mieszkanka czekająca na przeprawienie się kładką. Po drodze odwiedziła babcię. — Mieszka na wyższym piętrze, więc jej nie zalało, ale nie ma jak teraz wyjść z bloku, bo wszędzie jest pełno błota albo pompowanej z piwnic wody — opowiada dziewczyna.

Głuchołazy czekają na most pontonowy. Gdy czekamy chwilę, na kładkę podjeżdża furgonetka wypakowana zgrzewkami wody mineralnej. To dla osób sprzed szkoły, które na nią czekają od kilkunastu minut. Samochód nie przejedzie dalej, bo asfalt może się w każdej chwili zapadnąć.

Dramatyczna sytuacja mieszkańców

Potrzebujemy ludzi do przerzucenia wody do auta strażackiego — krzyczy do czekających po drugiej stronie rzeki mieszkańców policjant. Na wezwanie, gęsiego przy samochodzie ustawia się kilkunastu ochotników. Z ręki do ręki podają sobie zgrzewki wody. Po kilkunastu minutach strażacki wóz jest pełny, włącza sygnały i rusza w stronę podstawówki. Burmistrz Głuchołazów Paweł Szymkowicz zapewnia, że przeprawianie się na drugą stronę będzie łatwiejsze, gdy lustro wody się obniży i saperzy będą mogli postawić most pontonowy. — W tej chwili staramy się tak koordynować transport żywności i wody z innych miejsc Polski, by mogły dojechać już na ten lewy brzeg naszej gminy — mówi mi burmistrz.

Wspólna walka mieszkańców

Głuchołazy wstrząśnięte skalą kataklizmu. „Tu nie trzeba wojny”. Chociaż wśród mieszkańców Głuchołazów czuć solidarność, to nikt nie ukrywa, że skala kataklizmu, jaki nawiedził ich miasto, jest wstrząsająca. — Pamiętam powódź z 1997 r. Powiem tak: wtedy to była zabawa. Teraz nie wiem, jak to opisać — mówi mi mieszkaniec, gdy spoglądamy z kładki na piętrzący się nurt Białej. — Nie wiem, czy wystarczy 10 lat, żeby to miasto znów odbudować — przyznaje. — Na razie sprzątamy, na szacowanie strat jeszcze przyjdzie pora — mówią mi właściciele sklepu odzieżowego przy ul. Kościuszki w Głuchołazach.

Na podłodze jest jeszcze woda i błoto i wybrudzone w nich ubrania. — Przetrwały tylko te, co wyżej wisiały. Ale kto by pomyślał, że woda będzie aż tu sięgać — pokazuje na miejsce pod włącznikiem światła na ścianie właścicielka sklepu. — Tu nie trzeba wojny — pokazuje na zniszczone meble, które z sąsiadami z ul. Tylnej wynosi jeden z mieszkańców. „Wszystko poniszczone. Płakać się chce”.

  1. Zdruzgotany tym, co z domem zrobiła woda, jest też starszy mieszkaniec ul. Konopnickiej, równoległej do lewego brzegu rzeki. Od rana z żoną starają się wypompować wodę z piwnicy. Pokazuje zdewastowany garaż i podwórko. Woda sięgała prawie pod parapet okna na parterze. — Pomocy nie ma i nie będzie. A my już starszy. Ja mam 82, a moja 80 i musimy sobie sami radzić. Wszystko poniszczone, płakać się chce — mówi. I dodaje: — Mieszkamy tu od 1957 r., ale takiej wody to tu nigdy nie było. Część mieszkańców jeszcze nie wie, w jakim stanie są ich domy. Gdy nadeszła wielka woda musieli uciekać. – Czuwałam jedną noc, drugiej wstałam po godz. 5, zeszłam na dół. W korytarzu była już woda. Nie zdałam dojść do drugich drzwi, a już mnie woda uwięziła. Zadzwoniłam na 112. 8 minut i byli strażacy — mówi mi pani Krystyna. Spotykam ją na sali gimnastycznej podstawówki w Głuchołazach. To tam gmina ewakuowała mieszkańców, których domy zalała wielka woda. Na ziemi w dwóch rzędach leżą materace i kilka łóżek polowych. Burmistrz mówi mi, że w poniedziałek rano schronienie miało tu 65 mieszkańców (kilkunastu kolejnych w drugiej podstawówce). Ale w dwóch sołectwach — Bodzowie i Rudawie sytuacja nadal nie jest opanowana i ewakuowanych może być więcej.

PRZECZYTAJ: Przerażające nagrania z Dolnego Śląska. „Lądek-Zdrój zniszczony, nie ma go”. Tymczasowy dach nad głową. — Mamy tu wszystko, co trzeba. Materace, karimaty, śpiwory. Jest co pić i dostajemy ciepłe jedzenie. Jak jedna pani przyniosła naleśniczki, to się rozeszły lotem błyskawicy — mówi Krystyna, która w szkole schroniła się z mężem i niepełnosprawnym synem. Do domu przy ul. Opolskiej jeszcze nie wraca, ale w poniedziałek skalę zniszczeń byli zobaczyć jej sąsiedzi. — Mówili, że nie jest tak źle. To może i u nas będzie do czego wrócić. Na to liczą też Irena i Eugeniusz, starsze małżeństwo z Bodzanowa. Wielka woda odcięła im drogę ucieczki w niedzielę.